Hotaru

Cały Jej Świat (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Liz weszła do domu, tłumiąc łzy. Wróciła właśnie od adwokata, Ramireza. Od śmierci rodziców bardzo jej pomógł, najpierw w sprawie pogrzebu, a potem w sprawie Kosmodromu i uwłasnowolnienia się.
Najgorsze było to, że policja prowadząc śledztwo odkryła coś zdumiewającego, coś, co powinni wyjawić jej rodzice, a nie specjaliści z wydziału zabójstw.
Została znaleziona na pustyni jako kilkumiesięczne niemowlę. W tym czasie państwo Parker stracili kilkutygodniową dziewczynkę. Adoptowali więc znajdę.
Liz pomyślała z goryczą o całej armii "krewnych", zamieszkujących Roswell. Nikt nie puścił pary z ust.
Bez trudu zrozumiała słowa wróżki. "Nie szukaj tych, którzy uczynili ci wiele złego. Są bardzo blisko."
Całą armia krewnych i znajomych. Ilu z nich wiedziało? Niewielu.
W całej tej historii ciepłe myśli poświęciła jedynie rodzicom, chociaż nie wyjawili jej prawdy. Byli wspaniałymi ludźmi i dzięki nim nie miała tak smutnego dzieciństwa jak Michael.
Wyjęła ze skrzynki plik listów. Trzy były z Vermont: z funduszu stypendialnego, z agencji nieruchomości i ze szkoły.
Wyjęła z lodówki tort i małą buteleczkę tabasco. Ostatnio zaczynała nabierać przyzwyczajeń Obcych. Spała bardzo mało i nie czuła potrzeby więcej. Uwielbiała wszystko, co miało silny, najlepiej ostro-słodki smak. I miała wielkie zdolności adaptacyjne.
Tylko gdzieś w głębi duszy tęskniła do zielonego nieba z granatowymi chmurami i dwoma księżycami. To było niezwykłe, bardzo osobiste uczucie. Nigdy wcześniej tak się nie czuła.
Usiadła na kanapie i otworzyła list ze szkoły. Wspaniale! Od nowego semestru zacznie tam naukę... Formalności między obiema szkołami – w Roswell i w Vermont – zostały pomyślnie zakończone.
Fundusz stypendialny proponował jej 1000$ miesięcznie. Mogło być o wiele lepiej. Razem z rentą po rodzicach ledwie starczało na czesne nowej szkoły. Ale cóż, zostaną jeszcze pieniądze ze sprzedaży Kosmodromu i mieszkania. Miała je przeznaczyć na studia... Ale dusiła się w Roswell. Torturą było patrzeć, jak Tess obnosi się ze swoim szczęściem. A moc nie podpowiadała, by w najbliższym czasie coś miało ulec zmianie...

Tymczasem kolejna osoba w paczce miała osobiste kłopoty. Isabel w tajemnicy przed wszystkimi przyjęła oświadczyny Jessiego Ramireza!
Max był bardzo zły na siostrę, że wciąga w ich sprawy kolejnego człowieka. Wiedział, że ostatnio były sobie bardzo bliskie... więc przyszedł do niej, do Liz.
Akurat pakowała wyposażenie sypialni rodziców. Wszystkie rzeczy dopóki nie znajdzie mieszkania w Vermont, musiały przechować się w magazynie.
Szybko stwierdziła, że zdecydowanie nie podobał mu się pomysł siostry.

— Po co przyszedłeś? Po wsparcie? – zapytała z goryczą – Pomyliłeś adres. Wg mnie Isabel powinna wyjść za niego za mąż. Przynajmniej zyskasz pewność, że nie zdradzi was ponownie z Kivarem! – ostudziła jego zapędy.
Wyszedł wściekły, trzaskając drzwiami. Takie zachowanie nie było jednak w jego stylu. W połowie schodów zawrócił, chcąc ją przeprosić.
Liz siedziała w kuchni, zaaferowana pisaniem czegoś w grubym zeszycie. Nagle zadzwonił telefon. Włączyła się sekretarka.

— To ja, Maria. Isabel ma kłopoty.
Liz wstała i odebrała telefon. Max tymczasem zakradł się do kuchni i otworzył zeszyt na pierwszej stronie.
"23 września 1999 roku. Nazywam się Liz Parker i pięć dni temu umarłam..."
A więc Liz wciąż prowadziła dziennik!
W sercu Maxa zabłysła słaba iskierka nadziei.

Dwa dni później Liz gdzieś wyjechała. Przetrząsnęli z Isabel całe mieszkanie, ale pamiętnika nie znaleźli. Sfrustrowani usiedli na tarasie koło jej sypialni.

— Może byś weszła do jej snów?
I to mówił spokojny Max?

— Już kiedyś próbowałam po zamachu. Nie wpuszcza nikogo do swojej głowy.

— Jak to – nie wpuszcza?
Spuściła wzrok.

— Od kilku miesięcy próbuję wniknąć do jej podświadomości, ale mi się nie udaje. Nie wiem, dlaczego. W przypadku skomplikowanej osobowości może się nie udać kilkakrotnie, ale nie aż tyle...
Wstał, podszedł do niskiego murku i spojrzał na ulicę.
Nagle zobaczył siebie, jak śpiewa przy akompaniamencie zespołu mariachi. Odwrócił się do Isabel, ale nie ją widział,
Stał przed nim on sam... nieco starszy, z długimi włosami i ubrany w skóry. Mówił o różach coś, co wiedział tylko on sam...
Usiadł ogłuszony.
Zobaczył Liz w granolicie. Klęczała u jego podstawy, dłonie miała na tym dziwnym czarnym stożku. Obok leżał gruby zeszyt. A Liz... zdawała się rozmawiać z tym urządzeniem...

— Viva Las Vegas... – śpiewała Liz Parker, wchodząc po drabince przeciwpożarowej na taras swojego pokoju. W dłoni trzymała pamiętnik.
Otworzyła okno i zamarła. Na łóżku siedział Max i wpatrywał się w nią bardzo intensywnie. Obok stała Isabel.

— Może byś nam wyjaśniła kilka faktów? – rzuciła sucho.

— Coś się stało?

— Nie wiemy. To ty nam powiedz.
Wzruszyła ramionami.

— Byłam w Vermont, szukać jakiegoś przyzwoitego lokum.
Zaskoczyła ich.

— Przeprowadzasz się?

— Tak. Nie mogę zostać w Roswell.

— Co ze szkołą? Procedury trwają trochę.

— Załatwiłam już wszystkie formalności! – wzruszyła ramionami. Włożyła zeszyt do jednej z szuflad komody. – Coś się wydarzyło podczas mojej nieobecności?
Zdjęła kurtkę i powiesiła w szafie. Kiedy przez kilka chwil była odwrócona, Isabel błyskawicznie zwinęła dziennik i ukryła pod bluzą. Moc bardzo się czasami przydawała.

— Owszem! – odparł Max – Zgodziłem się na ślub Isabel i Jessiego. Is chciała nas prosić, byśmy byli świadkami.
Jego siostra nawet nie mrugnęła.

— Dobrze. Kiedy wesele?

Po wyjściu Evansów, Liz przerzuciła rzeczy w szufladzie. Pamiętnika nie było!
Wybiegła na ulicę, ale nie było po nich śladu.

Isabel prowadziła sfatygowanego jeepa, a Max czytał zapiski Liz. Dzięki jego zdolnościom nie zajęło mu to wiele czasu.
Isabel z niepokojem popatrzyła na brata. Wyglądał na chorego.

— Poznałeś odpowiedź na pytania? Kim był facet z wizji?
Ukrył twarz w dłoniach i jęknął.

— Co ja najlepszego zrobiłem...
myślał o ogromnej lojalności, miłości Liz, która dla niego poświęciła wszystko. A on ją zdradził.

— Jedźmy do granolithu, Isabel.

Usiad na ziemi i wpatrywał się ponuro w granolith i cztery inkubatory – świadectwa ich przeznaczenia.
Potem otworzył dziennik na przedostatniej stronie i podał Isabel.

— Liz miała niejedną tajemnicę.
Czytała zdumiona o poszukiwaniach biologicznych rodziców, o "duszeniu się" w Roswell i konieczności przeprowadzenia się do Vermont. Natrafiła na wzmiankę o uzupełnieniu i mocy.

— O co jej chodziło?

— Nie mam pojęcia. Nigdzie nie ma wyjaśnienia. Najwyraźniej jest to ważniejsze niż moja osoba z przyszłości.

— Nigdy nie spodziewałam się, że Liz poświeci się dla nas.

— Ja też. To ja naraziłem nas wszystkich, lecząc ją w Kosmodromie.. \.
wszedł do granolithu.

— Przed szczytem w Nowym Jorku Liz ostrzegała mnie, bym nie oddawał go. Powinienem wówczas pomyśleć. Przecież nie miała teoretycznie pojęcia o jego istnieniu! – wyrzucał sobie.

— Co chcesz zrobić?

— Pójdę do Liz i będę błagał ją o przebaczenie!!!

— Co z Tess?

— Nic. Nie układa się nam razem. Ale ona nie odejdzie. W jej interesie leży, by przy nas trwać. Jeśli wyjedzie, nie będzie ani Ziemi, ani Antaru. Straci moc, a później życie.

Ostatnią lekcją Liz w semestrze miała być geometria. Max urwał się ze swoich zajęć i czekał pod drzwiami, aż opuści klasę...

— Cześć. Masz chwilkę?
Skinęła głową.

— Mam. Dlaczego zabraliście mój dziennik?

— Nie mogłem uwierzyć w twoją odmianę. Zawsze byłaś bardzo lojalna i uczciwa. – te słowa zabarwione były goryczą.
Nic nie odpowiedziała.
Wsiedli do jeepa.

— To nie w porządku, Max. Włożyłam wiele wysiłku i wyrzeczeń w to, byś dobrze traktował Tess, by nie wyjechała z Roswell. Wasza moc się uzupełnia.
– A twoja jest nie od kompletu? – zażartował. Ku jego przerażeniu Liz rozpłakała się.

— Jestem piąta, nie do pary! – wybuchnęła.
Jeep zatrzymał się na światłach. Skorzystała z okazji i wyskoczyła z samochodu. Pobiegła w stronę parku, by nie mógł jej znaleźć. Zrozumiał, że odzyskać Liz będzie prawie niemożliwe.
Prawie.

W pokoju Maxa siedziała samotnie Tess i bezskutecznie czekała na byłego chłopaka. Miała mu do przekazania bardzo ważną wiadomość, w obliczu której ich poranna kłótnia i zerwanie były nic nie znaczącym drobiazgiem...

c.d.n.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część