Hotaru

Cały Jej Świat (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Liz siedziała w fotelu w biurze szeryfa. Miała zamknięte oczy. Wsłuchiwała się w głos szeryfa, który słał komunikaty do radiowozów za jej ojcem. Jeszcze godzina.
Pan Parker zniknął.
Nie była przygotowana na niespodziewany przebłysk. Przyszedł nagle i był bardzo brutalny... Pełen krwi.
Próbowała wstać.
Upadła na podłogę, kuląc się z bólu. Valenti zerwał się i podniósł ją.

— Liz, ty krwawisz.
Z ust dziewczyny płynęła strużka krwi. Co się z nią działo?
Wpadł jego zastępca.

— Nie znaleźliśmy... – urwał, widząc, co się stało. Twarz Liz była jakby pozbawiona koloru.

— Wezwę karetkę.

— Nie! – wykrztusiła, starając się wytrzeć krew, ale ona była wszędzie – Musimy najpierw znaleźć tatę. Nim będzie za późno.
Nie mogła wstać. Szeryf wziął ją na ręce i wyniósł błyskawicznie do samochodu, wydając podwładnym polecenia.

— Wyślijcie karetkę do domu Parkerów! Natychmiast!

Nie ujechali daleko, a dziewczyna zaczęła gwałtownie kaszleć. Zatrzymał się.

— Co się stało? Coś z mocą?
Potrząsnęła głową, a z jej oczu biło przerażenie.

— Nie zatrzymujmy się... – wychrypiała między atakami kaszlu – Później wyjaśnię.
Ruszyli z powrotem i dotarli wraz z karetką . Liz wysiadła z samochodu, wzbudzając przerażenie u klientów i obsługi Kosmodromu. Nie ulegało wątpliwości, że trzyma się wyłącznie siłą woli.

— Już tu szukaliśmy... – zauważył jeden z policjantów, ale Liz szła jak lunatyczka. Przeszła na zaplecze i z mozołem wspięła się na piętro do mieszkania.
Tam był schowek... którego z pewnością nie otworzyli.
Wskazała na komodę, gdzie trzymali zapasowe klucze. Valenti zrozumiał ją w mig.

— Co mamy otworzyć?

— Schowek za łazienką... Tam jest apteczka i środki... uspokajające. Zamek jest popsuty. Z każdej strony trzeba klucza.
Szybko znaleźli drzwi, ale nikt nie mógł ich otworzyć. Szeryf przyniósł więc Liz.

— Starczy ci sił?
Dotknęła klucza.
Po drugiej stronie w zamku tkwił identyczny.
Zaryzykuję.
Udała, że otwiera... i drzwi się otworzyły. Padła bez sił na posadzkę łazienki, wpatrzona w obraz z jej wizji.
Na środku pomieszczenia leżał mężczyzna i ciężko oddychał. Cały był we krwi i kaszlał jak córka.
Upadając, zahaczył o szklane półki. Potłuczone kawałki leżały dosłownie wszędzie.
Ale nie to było najgorsze...

Liz podano leki i umieszczono na wózku, by mogła się poruszać. Było jasne, że chce zostać z ojcem i to było jedyne wyjście.

— Jak się zorientowałaś? – spytał Valenti.

— Powiedział pan: zanim. A przecież jedliśmy we trójkę śniadanie. Ojciec podwiózł mnie do szkoły. Mama czekała w domu na samochód, i dopiero potem mogła pojechać. Skoro świadkowie wypadku twierdzili, że była na mieście już wcześniej.... Coś mi się nie zgadzało.

— Kobieta z wraku nie jest skórem, jeśli o to ci chodzi.

— Nie o to. Martwię się, jaką dawkę trucizny ta kobieta nam podała. Nietrudno było podszyć się za mamę. Nie odzywali się z ojcem, i oboje zachowywali się co najmniej dziwnie.

— Dziwne, że ktoś próbował was otruć.
Spojrzała przez szybę na ojca.
Jeszcze półtorej minuty do godziny zero. Tato, żyj! – błagała w duchu.
Wówczas na oddział wkroczyła paczka kosmici+ludzie. Wszyscy byli mocno przestraszeni i przygnębieni. Liz unikała wzroku Tess i Maxa.
I tak wiedziała, że od wczoraj są parą. Po prostu.
Zamknęła oczy, usiłując nie słyszeć, co do niej mówią. Trwało to chwilę... Tylko chwilę.

Otworzyła oczy. Leżała na jakimś szpitalnym łóżku, chyba w izolatce. Pokój pełen był kwiatów, głównie białych róż. Wokół niej pełno było szpitalnej aparatury.
Na krześle siedział szeryf Valenti i zamyślony wpatrywał się w swoje dłonie, w których trzymał plik papierów.
Włożyła mnóstwo wysiłku, by powiedzieć coś, ale nie zdołała. Z jej gardła wydobył się jedynie jakiś nieokreślony dźwięk.
Ważne jednak, że usłyszał. Podniósł na nią wzrok.

— Witam z powrotem. Nie, nie wyjmuj rurki. Pomagała ci oddychać.
Spojrzała na zegarek. Zrozumiał nieme pytanie.
Jak on ma jej to powiedzieć?
Zaufała mu. A on zawiódł.

Wyszła ze szpitala kilka dni później i rozpoczęła batalię z wojskiem o wydanie jej ciała ojca. Nie obchodziło jej, że zatruto ich bronią biologiczną, którą wycofano kilka lat temu jeszcze w fazie eksperymentów. Obojętnie przyjęła fakt, że jest jedyną, która przeżyła.
Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Szeryf Valenti potwierdził jedynie, że w domu przebywała kobieta, wyglądająca identycznie jak pani Parker. Nieznajoma najwyraźniej nie wiedziała, że przy tylnym wyjściu jest rzadko używana kamera przemysłowa. Dwie minuty później prawdziwa mama Liz płaciła za benzynę na drugim końcu miasta.
Liz miała własną teorię, ale nie mogła jej ujawnić.
Zatrudniła świetnego prawnika, Jessiego Ramireza. Tydzień później odbył się pogrzeb.
Wszyscy kosmici unikali patrzenia na nią. Najpierw ktoś z ich rasy zamordował Alexa, a teraz ofiarą padli jej rodzice. Tylko Isabel przyszła nazajutrz z nią porozmawiać.

— Jesteś jedyną, która tu zagląda. Wygląda na to, że nikomu nie jestem już potrzebna. Aha, dziękuję za kwiaty! – uśmiechnęła się słabo do niej.

— Kto ci powiedział, że to ode mnie?

— Nikt. Tylko ty i Max wiedzieliście, że lubię białe róże.

— Więc potraktuj je jakby były od niego.
Potrząsnęła głową.

— Nie. Tess by mu nie pozwoliła.
Isabel była bardzo zaskoczona.

— Nie rozumiem cię. Jesteś dziwną dziewczyną. Nie spotkałam jeszcze żadnej, która oddałaby swojego chłopaka innej bez walki.
Liz uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu dni. Uśmiechnęła się do swoich myśli. W innej przyszłości to ona wygrała. I spędziła z Maxem wiele lat jako jego ukochana żona.

— Dziękuje, że przyszłaś, Isabel. – uścisnęła ją. Gdzieś w niej odezwał się głos, że niedługo będzie jej bliższa niż Maria. Isabel umiała dochować tajemnicy.

Liz nie wahała się, co ma zrobić. Poszła znowu do tej samej wróżki, która wywróżyła jej ślub z Maxem, Marii zerwanie z Michaelem, a Alexowi nie chciała nic przepowiedzieć.
Kobieta nie zdziwiła się jej wizytą. Rozłożyła starannie karty i zamyślona wpatrywała się w nie.

— Nie szukaj tych, którzy uczynili ci wiele złego. Są bardzo blisko.
Odkryła kilka kolejnych kart.

— Hm... to bardzo dziwne, coś, co ślad widziałam poprzednio. Teraz rysuje się bardzo wyraźnie.

— Coś niepokojącego?

— Nie, wręcz przeciwnie, moja droga. Wygląda to tak, że jesteś uzupełnieniem. Nie wiem, czego, bo tego karty nie mówią. Masz naturalną skłonność do zmieniania tego czegoś, do zmiany sposobu wykorzystania i przez to jesteś potrzebna całej rzeszy ludzi.... Nigdy nie widziałam tak dziwnego układu. Coś mi się zdaje, że ktoś dawno temu zapisał ci na niebie twoje przeznaczenie.

— Czy będę szczęśliwa?

— Tego nikt nie może zagwarantować. Ale na pewno będziesz komuś bardziej potrzebna... niż temu, kogo kochasz teraz. Karty już nie pokazują waszego ślubu, kochana.
Zamyśliła się nad następnym pytaniem.

— Czy zostanę tutaj?

— Mało prawdopodobne. Jesteś uzupełnieniem. Będziesz potrzebna temu czemuś, czego jesteś częścią. Jeśli to coś się przemieści, będziesz zmuszona podążać za tym. Od tego zależy twoje życie.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część